W ostatnich latach rozwija się we mnie jakiś rodzaj miłości do Dzikiego Zachodu. Kilkaset godzin grania w Red Dead Redemption jedynie tę miłość scementowało.
Nie byłem dzieciakiem, który oglądał setki filmów o kowbojach. Wolałem kolejne produkcje z Godzillą walczącą z różnymi przeciwnikami. Nie byłem też jakimś wielkim fanem tej całej epoki, która zdawała mi się brutalna, zła, nudna i niedzisiejsza. Pociągało mnie coś bardziej fantastycznego, przyszłościowego. Zdecydowanie wolałem patrzeć przed siebie i snuć wizję siebie w przyszłości niż siebie jako kowboja. Nawet kiedy już stałem się nastolatkiem, a następnie młodzieńcem to nie potrafiłem jakoś mocno wejść w światy przedstawiane w westernach. Poczuć je całym sobą, polubić. Coraz mocniej pociągały mnie światy postapokaliptyczne.
Jednak na przestrzeni ostatnich dwunastu, może czternastu lat to wszystko zaczęło się we mnie zmieniać. Dorosłem, nie szukałem w popkulturze kowbojów, a emocji. Zamiast porządku coraz mocniej pociągał mnie chaos. Zacząłem sięgać po produkty związane z Dzikim Zachodem. Jednym z moich ukochanych filmów stał się niemal z miejsca „Aż poleje się krew” Paula Thomasa Andersona. „3:10 do Yumy” Jamesa Mangolda również zrobiła na mnie świetne wrażenie. Do tego „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” czy „Prawdziwe Męstwo”, potem „Django” czy „Nienawistna Ósemka” Tarantino oraz „Zjawa”. Wreszcie poznałem westerny, które do mnie przemówiły. Zadziałały na moim poziomie wrażliwości. Które mnie olśniły. Nie dzielnymi kowbojami wojującymi z Indianami czy bandytami. To co mnie w tych historiach uwiodło najmocniej był świat – niemal opustoszały, dziki, wypełniony pięknymi krajobrazami i niezbyt pięknymi ludźmi.
No właśnie, piękne krajobrazy. Całe życie byłem mieszczuchem, kochałem miasta, ich chaos, pęd, uwielbiam mieszkać w metropoliach. Ale w ostatnich latach jeszcze mocniej zacząłem kochać ucieczki z miejskiej dżungli w dzicz, poza cywilizację. To dlatego tak kosmiczne wrażenie na mnie zrobiła Szwajcaria. To dlatego tak dobrze odnalazłem się w Gruzji. To dlatego kilka razy w roku uciekam w góry. Wcześniej tego we mnie nie było. I pozbawione cywilizacji pejzaże Dzikiego Zachodu, Góry Skaliste, wielkie, otwarte i w większości dziewicze przestrzenie jeszcze mocniej we mnie rezonowały w trakcie pochłaniania westernów.
Ta dzikość, bezprawie, pociągały mnie w popkulturze od zawsze, to między innymi dlatego tak działają na mnie dzieła postapokaliptyczne. Świat Dzikiego Zachodu ma z nimi wiele wspólnego: brak autorytetu prawa, wszechobecna dzikość, moralne rozterki o rolę człowieka w chaosie i czy człowiek walcząc o swoje życie ma prawo niszczyć życie innego człowieka. Nie bez powodu o wielu bohaterach filmów o zombie mówi się nieco jak o współczesnych kowbojach: spójrzcie na postać Ricka Grimesa z serialu „The Walking Dead” czy też Tallahassee z serii filmów „Zombieland”. Kowboje, którzy zamiast strzelać do kojotów, Indian czy bandytów strzelają do ludzi, którzy niedawno zmarli, by ożyć.
Po kilku latach wreszcie zacząłem się przekonywać do motywu Dzikiego Zachodu, ale to dopiero dwa seriale w kolejnych latach sprawiły, że tak bardzo chciałem być w tym świecie, poczuć go. Mowa oczywiście o „Westworld”, który jest co prawda futurystycznym science fiction, ale opowiada o świecie, w którym każdy może wejść do symulacji westernu i robić co chce. Niesamowicie pociągająca myśl, która budzi w człowieku różne instynkty. Niebawem trzeci sezon tej produkcji HBO i prawdopodobnie zabraknie w nim wątków westernowych, więc trochę mi smutno. Kolejną produkcją, która wyzwoliła we mnie pociąg do jeszcze większej imersji to miniserial dostępny na Netfliksie. „Godless” recenzowałem zresztą już nieco ponad dwa lata temu. Bo nie tylko skupiał się na bandytach i brutalnej odsłonie Dzikiego Zachodu, ale i na codzienności. Był to serial bardzo powolny. Nie działo się w nim pozornie za wiele, ale pozwalał wybrzmieć tej codzienności, tej dzikości, temu brakowi cywilizacji. Ujął mnie niesamowicie.
I po tym przydługim wstępie mogę wreszcie dojść do gry Red Dead Redemption 2, której główny wątek fabularny ukończyłem parę dni temu. Nie grałem w pierwszą odsłonę tej serii od Rockstar Games, jednak znając serię Grand Theft Auto i czytając wiele artykułów o powstawaniu tej gry (a także o kontrowersjach wynikających z tego procesu) miałem pewne wyobrażenia i oczekiwania. Okazały się one niczym wobec tego, co dane mi było przeżyć w ostatnich miesiącach.
Nie chciałbym, byście traktowali ten tekst jako recenzję. Są lepsi recenzenci gier w Polsce niż ja. Zresztą, na co komu recenzja gry wydanej niemal półtorej roku temu? Tutaj chciałbym się tylko nieco porozpływać nad tą całą przygodą. W tym również nad fabułą, dlatego jeśli jeszcze nie miałeś okazji grać w Red Dead Redemption 2, a kiedyś planujesz to odradzałbym dalszej lektury tego tekstu. Czuj się ostrzeżony.
Długo czekałem na to by wejść w świat tej gry. Tuż po premierze nie miałem czasu, by dać się porwać. Poza tym, nie chciałem jej kupować w nominalnej cenie, wolałem poczekać na jakąś przyjemną promocję i udało się w ostatnie Black Friday za połowę ceny – 145 złotych. Ale i tak nie uruchomiłem jej tuż po zakupie – akurat kończyłem „Jedi: Fallen Order”, a potem znowu nieco przytłoczyły mnie obowiązki. Nie chciałem uruchamiać tego tytułu na ostatnią godzinę przed snem, jak zwykłem robić z Fifą. Nie, tutaj trzeba więcej sił, koncentracji i przestrzeni w głowie.
Znalazłem tę przestrzeń. Najwięcej w momencie, kiedy nie miałem telefonu przez dłuższy czas. Choć grałem w RDR2 nieco ponad dwa miesiące łącznie i cieszę się, że się z nią nie spieszyłem. Choć umówmy się, ta gra jest tak długa, że bodajże z pięć razy myślałem „o kurka, już zaraz pewnie koniec”, a gra nadal się nie kończyła. Ba, kiedy nasz główny bohater, Arthur Morgan, wreszcie umiera, czujesz to wzruszenie, podsumowujesz sobie wszystkie piękne emocje jakich udało się doświadczyć, czekasz na napisy końcowe i… Następuje epilog. Ok, pewnie jedna misja, dwie i nara. No nie, otóż epilog to był w moim przypadku ponad tydzień grania, kilkanaście misji, nowe miejsca. Tak długa jest ta gra.
Ale wróćmy na chwilę do śmierci Arthura Morgana, w którego towarzystwie spędzamy większość gry, być może setki godzin. I choć w miarę szybko otrzymuje on od lekarza werdykt: jesteś śmiertelnie chory, umrzesz. No i kolejne rozdziały człowiek sobie myśli, że pewnie zaraz wynajdą lek na gruźlicę, Morgana wyleczą Indianie czy cokolwiek i będzie happy end. Nie, dla naszego głównego bohatera nie ma happy endu w Red Dead Redemption. Zdarzało się już w grach obserwować poczynania postaci, które dosięgała śmierć (pamiętacie pierwszy Modern Warfare i scenę z wybuchem bomby nuklearnej? Szok!), ale jeszcze nigdy chyba nie dotyczyło to bohatera, z którym bylibyśmy tak zżyci. Autentycznie, liczyłem, że pokona swoich wrogów, pokona chorobę i będzie wiódł spokojny żywot. Nie, Arthur naprawdę umiera. Wspaniały zabieg, który sprawił, że wzruszyłem się bardzo mocno. Happy end co prawda miał miejsce w epilogu, w którym już przyszło nam kierować poczynaniami innych bohaterów i było to w sumie piękne podsumowanie całości.
Ale nie tylko finał tej historii był wspaniały. Choć wiadomo, że to gra od Rockstar, a więc autorów serii Grand Theft Auto, co oznacza, że pełno tu gagów, komedii i satyry na minioną epokę, tak jednak w RDR2 proporcje pomiędzy powagą, a komedią są jednak znacznie inne na korzyść tej pierwszej. GTA od zawsze było satyrą na Amerykę z mocnymi elementami akcji, RDR2 jest dramatem z elementami satyry. Mamy poważne tematy, jak rasizm, szowinizm, kobiecą emancypację, relacje amerykańsko-indiańskie, postęp technologiczny, industrializacja dziewiczych terenów. Wszystkie chyba istotne elementy ówczesnej debaty publicznej są istotne dla fabuły RDR2. A gracz często musi podejmować ważne decyzje w ich sprawie.
Ale RDR2 to nie tylko angażująca emocjonalnie fabuła. To przede wszystkim ogromny, piękny, różnorodny świat. Świat, po którym sobie czasem podróżowałem wyłącznie po to, by nacieszyć oczy. Nie musiałem robić żadnych misji, wystarczało mnie przejechać mapę wszerz (a to może czasem zająć nawet kwadrans!), napawać się widokami, zachodami słońca, księżycem osrebrzającym śnieżne szczyty, napotykać faunę, odkrywać florę. Cholera, żaden Wiedźmin, żadne GTA, żaden inny wykreowany na potrzeby gier świat nie zachwycił mnie tak jak ten Dziki Zachód. Momentami miałem wręcz ochotę kupić PS4 Pro, by móc podziwiać to wszystko w 4k (grałem na tradycyjnej w rozdzielczości Full HD). Całe szczęście, kolejna generacja konsoli PlayStation ma mieć wsteczną kompatybilność, a to oznacza, że zapewne odpalę na niej jeszcze raz RDR2, by ponapawać się tym światem raz jeszcze w jeszcze lepszej oprawie.
Nie będę się tu dłużej rozwodzić nad tą grą, która i ma może swoje błędy i w pewnych chwilach podważały one wiarygodność świata, ale w tego typu grach o rozległych światach takie błędy są nieuniknione. Dla mnie najważniejsze, że przeżyłem niesamowita przygodę. Trochę jak z Wiedźminem 3 (TO JUŻ PIĘĆ LAT TEMU!? :O) – długa, wciągająca historia, której jesteśmy częścią i na którą mamy wpływ. Dla mnie taki sposób grania to kwintesencja dzisiejszego gamingu – długie, ciekawe historie, z wartościowym nierzadko przekazem, dające do myślenia, stawiające gracza przed moralnymi dylematami, z pięknym, wielkim, otwartym światem. Wielokrotnie kusiło mnie, by w trakcie grania w Red Dead Redemption bawić się w złego kowboja, zabijać, grabić okradać, ale jakoś nie miałem do tego przekonania. Może taką ścieżkę obiorę przy drugim przejściu, o ile kiedyś się na nie zdecyduję.
Gra od Rockstar dała mi jednak dokładnie to, czego chciałem – pozwoliła mi poczuć świat, który z biegiem lat pociągał mnie coraz mocniej. To był punkt kulminacyjny tego powolnego kiełkowania we mnie miłości do Dzikiego Zachodu, do dziewiczych miejsc świata, do nieokiełznanej natury. Sięgnąłem po tę grę w momencie dla mnie idealnym, bo obawiam się, że dekadę temu nie za bardzo bym się dał tej grze pochłonąć.