Byliśmy młodzi, o coś nam chodziło – recenzja miniserii “The End of a F**king World”
Miałem odpuścić sobie najgłośniejszą tegoroczną jak dotąd (czyli w ciągu dwóch tygodni, hehe) premierę na Netflixie.
Miałem odpuścić sobie najgłośniejszą tegoroczną jak dotąd (czyli w ciągu dwóch tygodni, hehe) premierę na Netflixie.
Nigdy nie byłem wielkim fanem westernów, jednak świat Dzikiego Zachodu był scenerią kilku wybitnych filmów obecnego wieku. Dlatego z dużą dozą dystansu, ale postanowiłem dać szansę nowemu serialowi Netflixa “Godless”.
Niezbyt udane tegoroczne serie Netflixa z udziałem bohaterów Marvela zaniżyła mocno oczekiwania wobec “Punishera”, ja jednak bardzo chciałem, by się udało i wygląda na to, że trzymanie kciuków się opłaciło.
Od jakiegoś czasu nie było na blogu tekstów o serialach, które oglądałem. Najwyższy czas to nadrobić.
Mariaż Netflixa z Marvelem był przez jakiś czas jednym z najważniejszych argumentów, by opłacać abonament w tym serwisie.
Pamiętam czasy, kiedy nie oglądałem seriali w ogóle. To było jeszcze dziesięć lat temu. W ostatnich latach wypracowałem sobie metodę, dzięki której z każdego serialu potrafię czerpać pełnymi garściami.
Dotychczasowe serie “House of Cards” były doskonałym powodem, by opłacać abonament Netflixa, a każda kolejna seria świętem miłośników dobrych dramatów w formie seriali. Coś jednak w przypadku piątej serii we mnie pękło.
Przygody agenta CTU Jacka Bauera to zdecydowanie mój ulubiony serial wszech czasów. Tym bardziej cieszyłem się na powrót serii w nieco odmienionej jednak formie.
Po dużym rozczarowaniu, jakim był “Iron Fist” przyszedł czas na kolejny serial w świecie superbohaterów.
Dawno nie miałem tak wielkiego poczucia zmarnowanego czasu jak w ostatni weekend. A przecież dopiero co leżałem z ręką w gipsie w domu sześć tygodni, kiedy dużo czasu marnowałem biernie wegetując z jedną sprawną ręką.